• Justyn

25 May 2022 by Justyn

Zjadł śniadanie, stojąc w oknie, by móc odprowadzić wzrokiem Tammy. Szła w stronę najbliższego zagajnika sprężystym krokiem i nawet się nie obejrzała. Na ramieniu niosła piłę łańcuchową. Przecież to dla niej za ciężkie, zatroskał się Mark. Ona jest taka drobna... Spróbował sobie wyobrazić Ingrid, jak taszczy piłę łań¬cuchową i aż parsknął śmiechem. Co za absurd! Tymczasem Tammy nigdy nie sprawiała komicznego wrażenia, cokol¬wiek robiła. Teraz wyglądała na osobę wolną i szczęśliwą, która idzie do swoich zadań i nie zawraca sobie głowy ni¬czym innym. Obarczyła go opieką nad dzieckiem i wcale się tym nie przejmowała! Szła robić to, co lubiła, jakby w ogóle nie pamiętała już o Marku. A on stał w oknie i patrzył za nią... Gdy znikła między drzewami, poczuł dotkliwą pustkę. Nie umiał sobie z tym wszystkim poradzić. Nie miał do¬świadczenia z kobietami, które noszą piły łańcuchowe i chodzą po drzewach. Z kobietami, które zostawiają księcia z mokrymi pieluchami niemowlaka. Z kobietami, które po¬wodują, że człowiek częściej się uśmiecha. Nie miał doświadczenia z takimi kobietami jak Tammy. Ponieważ takie kobiety nie istniały. Tammy była jedna jedyna. Chciał ją znowu zobaczyć. Mógłby w ciągu dnia zabrać Henry'ego na spacer i niby przypadkiem zajść do lasu. Zo¬baczyłby, co ona robi... Nic z tego, przecież zaraz wyjeżdża. Wraca do siebie. Hm... Zawahał się i zerknął na bratanka. Henry spał smacznie, nieświadomy burz, jakie przetaczały się nad jego głową. Mark wzruszył się głęboko. Po raz pierwszy w życiu tego malca ktoś się z nim bawił, ktoś się do niego uśmiechał, ktoś go kochał. Henry po raz pierwszy musiał czuć się szczęśliwy i bezpieczny. Delikatnie dotknął maleńkiej piąstki, a chłopczyk przez sen zacisnął łapkę na jego palcu. Równie dobrze ktoś mógłby ogłuszyć Marka ciosem między oczy - efekt byłby niemal tak samo wstrząsający. Na moment odjęło mu oddech. Henry go kochał i potrzebował. Nie było mowy o żad¬nym wyjeździe. Teoretycznie Mark mógłby poprosić Madge o opiekę nad chłopcem, czuł jednak, że nie ma siły tego zrobić. Nie mógłby zawieść Henry'ego. Ale przecież wcale nie zależało mu na tym, żeby bratanek tak się do niego przywiązał! Wcale tego nie chciał! A czego chciał? Tammy. Z rozpaczą zacisnął powieki. Zaraz zwariuje. Powinien stąd uciekać, ale już nie mógł. Chciał kobiety, która właśnie siedziała na drzewie z piłą łańcuchową i miała go w nosie. Dosyć tego, wyjeżdża! Zerknął na zaciśnięte malutkie paluszki. Wyjeżdża, aku¬rat! Dobrze, zostanie, jednak przez cały dzień będzie trzymał się z dala od lasu. Nie pójdzie jej szukać. Ma swoją dumę i jeśli ona myśli... Kiedy nie wyglądało na to, żeby ona o nim myślała! Jego tytuł, władza i pieniądze nie robiły na niej najmniej¬szego wrażenia. Nie próbowała go sobą zainteresować. Na¬wet nie chciało się jej ładnie ubrać ze względu na niego! Owszem, dwa razy zrobiła się na bóstwo, ale tylko po to, by Ingrid nie traktowała jej z wyższością. Nie przyszło jej do głowy stroić się dla Marka i nawet się z tym nie kryła. Czy w ogóle zauważała, że był mężczyzną? Z całą pewnością tak, świadczył o tym tamten pocałunek. Odpowiedziała na jego pieszczotę, a jemu prawie odjęło ro¬zum z pożądania... Jęknął na samo wspomnienie. quiz o PRL Podjął decyzję. Wieczorem przekaże Henry'ego Tammy, jakoś ją namówi, by od tej pory zajmowała się nim sama i natychmiast wyjedzie do Renouys. Nie może żyć z tą ko¬bietą pod jednym dachem. Oszaleje od tego. Dzień dłużył mu się w nieskończoność. Wielokrotnie od¬czuwał pokusę zadzwonienia na służbę, ale za każdym razem coś go powstrzymywało przed pozbyciem się kłopotu i od-daniem Henry'ego w ręce ochmistrzyni. Może była to myśl o dezaprobacie Tammy, a może fakt, że chłopczyk zaczynał reagować śmiechem, gdy Mark próbował go rozbawiać. Re¬akcja dziecka sprawiała mu ogromną przyjemność, choć nie potrafił wytłumaczyć sobie dlaczego. To wszystko było dla niego nowe i obce, stąpał po nieznanym terytorium. Tammy nie wróciła na lunch. Zaniepokoił się, lecz Mad¬ge wyjaśniła mu, że panna Dexter wzięła ze sobą prowiant na cały dzień. Myśl, by pójść i sprawdzić, jak ona daje sobie radę, powróciła ze zdwojoną siłą. Wyszedł z Henrym na dwór, starał się jednak trzymać jak najdalej od zagajnika. Spacerował z malcem na rękach nad jeziorem i ku swemu własnemu zdziwieniu mówił do niego tak, jakby niemowlę mogło go zrozumieć: - Któregoś dnia odziedziczysz to wszystko. Spójrz, to twoje. To wielka odpowiedzialność, ale też i wielka radość. Nagle dotarło do niego, co powiedział. Radość... Aż przystanął z wrażenia. Do tej pory autentycznie nie cierpiał tego miejsca, ale tego dnia wydało mu się ono odmienione. Rozejrzał się dookoła z niekłamanym zachwytem i zrozu¬miał, że zaczyna patrzeć na świat oczami Tammy. Bezwiednie ruszył w stronę brzóz, wśród których rano stracił ją z oczu. - A tam jest twoja ciocia... - zaczął. Uświadomił sobie, co robi. Nie. Nic dobrego ^ tego nie wyniknie. Zmusił się, by zawrócić do zamku. Koło piątej po południu Henry wreszcie zasnął, zmę¬czony spacerem i zabawą, nakarmiony. Tammy miała zjawić się o siódmej, do tej pory chłopczyk nie obudzi się z pew-nością. W tej sytuacji Mark mógł spokojnie zostawić go pod opieką ochmistrzyni i wracać do domu. W końcu wy¬wiązał się ze swojego zadania. Ale skoro zamierzał pracować, to właściwie prościej było wygodnie ułożyć się z laptopem w wielkim łóżku, w któ¬rym spał Henry, niż jechać do Renouys... Okazało się jednak, że w tych warunkach praca nie idzie zbyt sprawnie. Jego spojrzenie ciągle biegło ku bratankowi, a jego myśli ku Tammy. A potem zrobiło się za późno na wyjazd, ponieważ zjawił się Dominik i oznajmił: - Wasza Wysokość, kolacja zostanie podana za dziesięć minut. Panienka Tammy czeka już w salonie. Rozpaliłem w kominku. Miała na sobie dżinsy. Poczuł się zawiedzony. Przyzwyczaił się do tego, że na kolacji zjawiała się w jednej z pięknych kreacji siostry. - Nie jestem księżniczką - odezwała się, spoglądając na niego, kiedy przystanął w drzwiach salonu, ubrany w elegancki wieczorowy garnitur. - Słucham? - Twoim zdaniem nie jestem odpowiednio ubrana. Spłoszył się nieco. Czyżby czytała w jego myślach? - Nie wiem, o czym mówisz - wykręcił się. Uśmiechnęła się tylko, po czym spoważniała, widząc ciemne sińce pod jego oczami. - Ty chyba w ogóle nie spałeś? - spytała z troską. Baza kalkulatorów - kalkulator VAT, wynagrodzeń, brutto netto - INFOR.pl Zdumiał się. - Jak mogłem spać? Przecież zostawiłaś mnie samego z dzieckiem, musiałem pilnować... - Trzeba łapać trochę snu, kiedy tylko można, inaczej człowiek nie da sobie rady - wyjaśniła. - Z czasem się tego nauczysz. Jutro odeśpisz, ale pojutrze radzę się nastawić na krótkie drzemki w ciągu dnia. - Nie ma mowy! - Zdecydowanie podszedł do niej i mocno chwycił ją za ramiona. Musiał przemówić jej do rozsądku. - Zrozum, cały ten twój plan jest bez sensu. Tym razem nie zamierzała pozwolić, by jego bliskość wy¬trąciła ją z równowagi. Spokojnie spojrzała mu prosto w oczy. - Dlaczego? To jedyne sensowne wyjście z sytuacji. - Przyjechałaś zajmować się siostrzeńcem... - zaczął, lecz weszła mu w słowo: - Przyjechałam dopilnować, by był szczęśliwy. Przekonałam się, że Henry cię potrzebuje, a ty rzeczywiście po¬trafisz się nim zająć. Potrzebuje miłości, a ty mu ją dasz. - Ja? Ale ja go wcale nie kocham!

Posted in: Bez kategorii Tagged: francuski na paznokciach, ładne fryzury dla dzieci, ładne fryzury dla dzieci,

Najczęściej czytane:

biodrami. Seksualna chemia była niesamowitą rzeczą. Musiała się

wysilić, by wyobrazić sobie Briana i Olivię razem; w pewnym sensie pasowali do siebie: oboje byli tak silnymi osobowościami, że dominacja jednej strony była z definicji wykluczona. Cóż. To był ... [Read more...]

e ...

dopiero kilka miesięcy temu zaczęło mi się to układać w spójną całość. Pewnego dnia Susanna rozmawiała z nim przez telefon i... Nie pamiętam, co dokładnie mówiła, ale sens był jasny Coś o pieniądzach, ... [Read more...]

Covid-19

75

wężami wody, która łukiem spadała na poczerniały teren starego tartaku. Czarny dym tworzył olbrzymie chmury. Żar zalewał tłum. Ludzie kaszleli i krzyczeli, a ogień szalał mimo wysiłków ochotniczej straży pożarnej. Powietrze przesiąknięte było gryzącym dymem, a piekielne płomienie, wzbijające się z zajętych ogniem belek, dosięgały blaszanego dachu. Pożar był niczym oddech piekła. W końcu wiatr zmienił kierunek. Dopiero wtedy strumień wody pompowanej z wozów strażackich przemógł szalejący żywioł, który ryczał i huczał. Cassidy stała w tłumie nieznajomych ludzi i przyglądała się strażakom, którzy niezmordowanie usiłowali zdławić ogień. Przywiązała Remmingtona do słupa wspierającego balkon domku należącego do jej ojca i przez tłum przecisnęła się bliżej piekła. Serce jej kołatało. Trzęsła się ze strachu. Ale palił się tylko stary pusty tartak. Wprawdzie był to zabytkowy budynek, który ojciec chciał odrestaurować, ale Cassidy poczuła ulgę. Nie płonął motor Briga ani samochód matki. Pożaru nie spowodowała broń Derricka ani nikt znajomy. Cassidy stała w tłumie gapiów - ludzi z miasteczka, którzy przyszli w pośpiesznie założonych dżinsach albo w szlafrokach, żeby pomóc albo tylko popatrzeć na szalejący żywioł. Do barierek pchali się dziennikarze i ekipa telewizyjna, nie przejmując się ulewą. W ciemności migotały niebieskie, czerwone i białe światła. - Panie Lents, co, pana zdaniem, było przyczyną pożaru? - Dziennikarz usiłował przekrzyczeć hałas. - Za wcześnie, żeby o tym mówić. - Komendant straży pożarnej zapalił papierosa. Miał osmaloną i brudną twarz. Żółty płaszcz przeciwdeszczowy ociekał wodą. - Podpalenie? - spytał inny dziennikarz. - Powiedziałem już, że za wcześnie, żeby o tym mówić. Proszę się odsunąć. - Odwrócił się i zaczął krzyczeć do jednego ze swoich ludzi. - Garrison, usuń ten samochód z drogi. Niech czwarty wóz podjedzie bliżej... - Czy był ktoś w środku? - spytała dziennikarka. - O ile nam wiadomo, to nie. Nie mogliśmy się dostać do środka, bo ta stara hubka z krzesiwem paliła się jak pudełko zapałek. Ale właśnie sprawdzamy. - Co spowodowało wybuch? Komendant nie zwrócił uwagi na dziennikarza. - Kazałem przestawić ten cholerny samochód! - warknął. - Na Boga, to nie piknik! Z właścicielem auta blokującego drogę zaczął rozmawiać kolejny strażak. Samochód powoli wycofał się między tłumem. - Czy Rex Buchanan już wie, że budynek stanął w płomieniach? - Zawiadomiliśmy go. Ktoś obok Cassidy zaśmiał się złośliwie. - Założę się, że znaleźli go zalanego w pestkę na przyjęciu u Caldwellów. Cassidy odsunęła się krok do tyłu, żeby dwaj mężczyźni nie widzieli jej twarzy. - Jeden budynek mniej czy więcej nie sprawi mu różnicy - stwierdził niższy. - A czy jego w ogóle cokolwiek obchodzi? Należy do niego pół miasta. Ta rudera pewnie była mniej warta niż ubezpieczenie. Stojąca obok kobieta w wytartym wełnianym szlafroku i z wałkami we włosach, przytaknęła z przekonaniem. - Jeżeli da się z tego wyciągnąć pieniądze, już Rex Buchanan na pewno to zrobi. Cassidy odsunęła się od plotkarzy, przedarła się między ludźmi i przyglądała się budynkowi, z którego zostały jedynie tlące się zgliszcza. W deszczu unosił się z nich złowróżbny dym. Z trzech wozów strażackich na czarne resztki domu i popiół nadal lała się woda. Jakiś dziennikarz, usiłując przepchnąć się do przodu, niemal zgniótł Cassidy. - Szefie, moglibyśmy podejść trochę bliżej? - Słuchajcie, chłopaki. Odsuńcie się, a za kilka godzin udzielę wam wszelkich wyjaśnień. Ale teraz dajcie nam spokojnie pracować, dobra? Dwóch strażaków wyważyło kopniakiem osmalone drzwi i weszło do zwęglonego domu. - Boże, co za bałagan. - Komendant wyrzucił peta do kałuży. - Mamy szczęście, że zaczęło lać i że wiatr zmienił kierunek. Inaczej pewnie poszedłby z dymem sklep żelazny i piekarnia w sąsiednim budynku. Dziennikarz coś zanotował i nagrał na magnetofon. Gapie zaczęli się ruszać, ale się nie rozeszli. Rozmawiali z sąsiadami, zafascynowani piekłem, które w końcu ujarzmiono. - Hej! - krzyknął strażak ze środka sczerniałego budynku. Jego ochrypły głos pełen był niedowierzania. - Będzie nam potrzebna pomoc! - O, cholera! - Szef odwrócił się do strażaków. - Blackman i Peters, wy dwaj idźcie zobaczyć, o co chodzi... - Boże, przecież prosiłem o pomoc! Dalej! Gdzie jest to cholerne pogotowie? Wszystkie oczy zwróciły się na strażaka. Cassidy mało nie krzyknęła, gdy strażak wyniósł osmalone ciało. Zemdliło ją i musiała powstrzymać wymioty, które podeszły jej do gardła. - O, cholera... - wyszeptał ktoś z tłumu. - Wezwijcie lekarza. Cassidy cała się trzęsła. Nic nie pomoże pogotowie ani żaden lekarz na świecie. 76 - Nie! - krzyknęła. Cisza wydawała jej się rozdzierającym wrzaskiem. - Boże, nie! Było to ciało kobiety. Trudno ją było rozpoznać, bo miała zwęgloną skórę. Jednak Cassidy od razu wiedziała, że patrzy w nieruchome, martwe oczy swojej przyrodniej siostry. - Ej, jest następny! Pod Cassidy ugięły się nogi. Odwróciła się, żeby nie patrzeć. - Mężczyzna. Zaczęła biec jak szalona, ze ściśniętym gardłem i ze łzami w oczach. Ślizgała się na mokrej drodze i niewiele widziała. Dławiący szloch uwiązł jej w gardle. Ludzie się zatrzymywali i patrzyli na nią, ale jej to nie obchodziło. Nie była w stanie myśleć. Nie mogła uwierzyć, że straciła i siostrę, i Briga. - Proszę Cię, Boże, nie! Zrób coś, żeby on żył! A Angie... Jezu, Angie! - Cassidy chciała krzyczeć. Skręciła i za rogiem zobaczyła Remmingtona przywiązanego do słupa. Jego oczy były wielkie ze strachu. - O Boże, o Boże, o Boże... - szeptała Cassidy, odwiązując wodze drżącymi rękami. Jej myśli boleśnie krążyły wokół Briga i Angie. W końcu supeł ustąpił. Wsiadła na Remmingtona. Musi stąd odjechać. Odjechać z miasta. Od pożaru. Od prawdy. Łzy kapały jej z oczu. Ścisnęła Remmingtona kolanami. Koń pogalopował na oślep w głęboką ciemność. - Gdzie byłaś? - spytała Dena z tonem oskarżenia w głosie, gdy przemoczona i brudna Cassidy weszła do domu. - Jeździłam. - Zauważyła, że twarz matki jest ziemiście blada. Spodziewała się porządnej bury, ale matka przytuliła ją mocno i zaczęła szlochać. Nie zważając na to, że niszczy sobie jedwabną suknię, trzymała Cassidy w mocnym uścisku. - Dzięki Bogu, że nic ci się nie stało. Był pożar... - Wiem. Dena przywarła do niej. - Znaleźli dwa ciała. Cassidy zamknęła oczy. Nie chciała myśleć o zwęglonych zwłokach, które strażak wyniósł z tartaku. Angie i Brig. O Boże, tylko nie to. - Jeszcze ich nie zidentyfikowali, ale to mężczyzna i kobieta. Nie ma Angie ani Derricka i... O Boże, Cassidy, nie wiem, co zrobimy... co zrobi Rex, jeżeli oni nie żyją. - Angie? - powtórzyła sztywna z przerażenia. Nie pamiętała, jak wróciła do domu. Koń instynktownie dotarł do domu, ale ona przez całą drogę nie miała pojęcia, gdzie jest, ani co robi. Nagle znalazła się na podwórku... Nie pamiętała nawet, jak zsiadła z konia... O Boże, proszę... proszę... - Samochód Angie stał dwie przecznice dalej - powiedziała Dena łamiącym się głosem. - Nie. - Cassidy potrząsnęła przecząco głową i zaczęła się cofać, jakby usiłowała odpędzić od siebie przerażający obraz. - To nie Angie. Nie. - Trzęsła się i szczękała zębami, a strach boleśnie ściskał jej serce. Jeżeli będzie to bez przerwy powtarzać, jeżeli przekona samą siebie, że Angie żyje, to może obudzi się z tego śmiertelnego koszmaru i... - Mam nadzieję, że masz rację. - Dena zanurzyła drżące dłonie we włosach Cassidy. - Twój ojciec jest teraz na policji, a Derrick... - głos kobiety załamał się. Zamrugała, żeby powstrzymać łzy. Rozmazał jej się tusz do rzęs, zostawiając czarne smugi na policzkach. Cassidy przypomniała sobie wykrzywioną z wściekłości twarz brata i nienawiść bijącą z jego oczu. Trzymał broń i chciał zabić. - Ja nie mogę... - Cassidy nie mogła mówić. - Ja w to nie uwierzę. Derrick i Angie. Wrócą do domu. Muszą. I Brig. On też musi żyć. Wszyscy muszą żyć. Dena jęknęła żałośnie. - Och, kochanie, mam nadzieję. - Nic im się nie stało! - krzyknęła Cassidy. Nie chciała uwierzyć w tragedię, której była świadkiem. Ale nie dawało jej spokoju to, co powiedział Brig. Szukał Angie dziś w nocy. Chciała się z nim spotkać, mimo że byli razem na przyjęciu u Caldwellów. - Módl się, żeby to nie była prawda. - Dena pociągnęła nosem. Powoli się uspokajała. - Dzięki Bogu, że tobie nic się nie stało. Wchodź do środka i... się umyj. Zaparzę herbatę, zrobię kawę i kakao. A może powinnaś raczej iść do łóżka... O Boże, gdzie jest Rex? Wyszedł godzinę temu, a załatwianie spraw na policji nie trwa chyba tak długo. - Znowu zaczęła płakać, szepcząc, że to wszystko przez nią. Cassidy była przerażona. Zaprowadziła matkę do schodów. - Muszę zapalić. - Dena zaczęła szukać torebki na korytarzu. Za oknami błysnęły światła. Cassidy zobaczyła, że na podwórko wjeżdżają trzy samochody. Wyglądały jak kondukt pogrzebowy. I rzeczywiście nim były. Cassidy zaczęło piec w gardle. Cały czas czuła zapach dymu. Zaczęła się trząść. Pierwszy jechał samochód policyjny. Za nim lincoln Reksa Buchanana i mercedes sędziego Caldwella. Cassidy otworzyła drzwi i na nogach jak z waty wyszła na ganek. Matka ścisnęła ją za ramię. - O Boże, nie. Proszę, nie - wyszeptała Dena. ... [Read more...]

Polecamy rowniez:

Szczepionki przeciw COVID-19 wpływają na przeziębienie?
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 Następne »

Copyright © 2020 www.superksiazka.kalisz.pl

WordPress Theme by ThemeTaste